Historia,
którą Wam opowiem, zaczęła się w czeluściach gmachu przy placu Borna. Nie jest
to, co należy zaznaczyć już na wstępie, zwykły budynek - kryje bowiem w sobie
kilometry korytarzy, zakamarków i pracowni, których nie powstydziłby się dr
Frankenstein. Wszystko to tworzy klimat mroczny i fascynujący zarazem, który
można przyrównać chyba tylko do laboratoriów szalonych naukowców pracujących w
dziewiętnastym wieku, usiłujących wyrwać naturze podstawowe prawa nią rządzące,
a następnie ujarzmić je w celach mniej lub bardziej szlachetnych. Właśnie tymi
korytarzami przechadzali się przybyli przedwcześnie na spotkanie członkowie
naszego koła, rozważając z nudów problemy podświadomie narzucane przez demony
tych wnętrz, takie jak, w moim przypadku, kwestia świadomości obwodów
elektrycznych, do czego bodźcem była rzecz z pozoru błaha – świdrujący dźwięk
starych transformatorów zasilających jarzeniówki rzucające trupioblady blask na
sfatygowane podłogi Instytutu i zmarszczone czoła studentów. Gdy wybiła
siedemnasta, a wszyscy dotarli na miejsce, Anna ogłosiła początek zebrania.
Temat swą prozaicznością kontrastował z brutalnie przerwanymi korytarzowymi
strumieniami świadomości - mieliśmy
dyskutować o najbliższym projekcie edukacyjnym. Kontrast ów wprowadził mnie w odrętwienie
i tym razem, zapewne z powodu wspomnienia o uczniach, skierował moje myśli ku
nieetycznym eksperymentom na dzieciach dokonywanym zarówno przez biologów
domorosłych, jak i tytułujących się profesorami. Z tego stanu wyrwało mnie
pytanie rzucone przez którąś z członkiń:
– No, to
jakieś pomysły?
Jak
nietrudno się domyślić, mając myśli zajęte takimi sprawami, trudno mi było
rzucić błyskotliwym pomysłem niczym asem z rękawa, toteż postanowiłem od tego
czasu przynajmniej przysłuchiwać się rozmowie. Wynikło z niej, że większość
uczestników zebrania jest za zorganizowaniem lekcji w szkole podstawowej.
Wspomnienie o ośmioletniej podstawówce wywołało u mnie poczucie starości, tak
nietypowe przecież dla dwudziestodwulatka, ale choć trochę usprawiedliwione tym,
że sześcioletnie podstawówki wraz z gimnazjami już przecież przestały istnieć.
Nie chcąc pozostawać w tyle z pomysłami, jąłem zastanawiać się, jakie to
zajęcia z biologii sprawiły mi największą radość w czasach szkolnych. Dość
szybko przypomniałem sobie oznaczanie jakości wody w potoku Jawornik na
podstawie podstawowych parametrów chemicznych i składu gatunkowego bentosu.
Stanęły mi przed oczami wybredne jętki zwane jednodniówkami, wstrętne pijawki i
ciekawsko wyglądające ze swoich domków larwy chruścików.
- Eureka!
- zakrzyknąłem nieświadomie, dziwiąc się spojrzeniom z całej sali wycelowanym w
moją stronę.
- Yyyyy... Ten... Co powiecie na hydrobiologię? - rzekłem nieco zmieszany,
nieśmiało licząc jednak na swój autorytet prowadzącego fakultet z ekologii we
wrocławskiej „czternastce”.
- Świetnie, niedawno mieliśmy o tym zajęcia! - padło z ust Zofii.
Ostatecznie
udało nam się ustalić, że przygotujemy plansze do oznaczania gatunków
zawierające informacje o stanie zanieczyszczenia wody, na który wskazuje występowanie
tych organizmów. Niestety trzeba było porzucić pomysł oznaczania fosforanów i
azotanów ze względu na koszty, postanowiliśmy jednak wypożyczyć chociaż
pehametr, by pokazać uczniom coś nieco więcej niż same organizmy. Trzeba było
tylko ustalić podział obowiązków związanych z projektem.
- No, to ja pójdę zebrać próbki, kto idzie ze mną? - powiedziałem oplatając
wzrokiem całą salę, licząc na zgłoszenia, ale w pierwszej chwili na twarzach
dostrzegłem jedynie zdziwienie, spowodowane prawdopodobnie tym, że student
genetyki chce łazić po jakichś bajorach.
- Ja chętnie. - odparła Anna, nasza sekretarz, moja towarzyszka doli i niedoli
w trudzie zbierania danych do projektu „Wrocławskie parki pod lupą”, zwiastunka
trudu i ciężkiej pracy.
- Ideolo. - tą jakże rozbudowaną wypowiedzią wyraziłem swoją aprobatę dla
zaangażowania Ani.
Czując się usatysfakcjonowany swoją dotychczasową aktywnością na zebraniu,
powróciłem do poprzednich myśli. W związku z tym korciło mnie, żeby
podyskutować trochę o tych obwodach elektrycznych. W wielkodusznym geście
powstrzymałem się jednak, mając na uwadze cenny czas uczestników zebrania,
który, odmierzany zupełnie niepasującym do tego wnętrza nowym zegarem na
baterie, zdawał się płynąć nieporównywalnie szybciej w stosunku do tak niedawnej
przecież chwili oczekiwania przed salą.
- Oto wyzwanie dla pracujących tu fizyków! - pomyślałem i czekałem tylko na
zakończenie spotkania, na którym ustalono jeszcze, że zajęcia będą podzielone
na część teoretyczną i praktyczną. Czas ten nie okazał się zbyt długi, zatem po
zebraniu mogłem pozwolić sobie na krótką przechadzkę po korytarzach Instytutu i
na chwilę oddać się rozmyślaniom leżącym na pograniczu nauki i filozofii bez
obaw, że spóźnię się na kolejne zajęcia tego dnia.
*
Telefon
obudził mnie entuzjastycznymi fanfarami o nieludzkiej szóstej pięćdziesiąt.
Zakląłem siarczyście, po czym zacząłem zastanawiać się, po co miałbym wstawać
tak wcześnie. Po kilku sekundach intensywnego eksploatowania ścieżek
neuronalnych zdałem sobie sprawę, że nadszedł sądny dzień zebrania próbek i
przeprowadzenia lekcji. Nie mając czasu na jedzenie śniadania, zaparzyłem sobie
kawę, wykonałem poranną toaletę i przebrałem się w strój, który możecie
podziwiać na zdjęciu. Mam to szczęście, że mieszkam niecałe 10 minut pieszo od
miejsca poboru próbek, nie musiałem więc korzystać z komunikacji miejskiej i
mogłem nieco orzeźwić umysł porannym, rześkim powietrzem. Na miejscu była już
oczywiście (prawie) zawsze punktualnie wyposażona w sprzęt Anna, zaczęliśmy
więc szukać dobrego miejsca do pobrania organizmów bentosowych. Jakaż była moja
radość, gdy okazało się, że trzeba wejść na środek stawu, co oznacza mniej
więcej poziom wody nieco powyżej kolan! Niestety w programie genetyki i
biologii eksperymentalnej z oczywistych względów brak takich rozrywek, toteż,
mimo wyjazdów z SKN Ekologów, zdążyłem zatęsknić za zmoknięciem i ubłoceniem w
terenie. Wprawiło mnie to w entuzjastyczny nastrój, co nie pozostało bez wpływu
na moje nastawienie do prowadzenia lekcji mniej więcej godzinę później. Po
zebraniu pokaźnej ilości materiału, udaliśmy się do mieszkania, bym mógł
przebrać się w coś nieco bardziej wyjściowego i poszliśmy się na przystanek
tramwajowy, by dotrzeć do szkoły, w której mieliśmy przeprowadzić zajęcia.
Na ulicę
Górnickiego, przy której mieści się SP nr 84 imienia Obrońców Pokoju dotarliśmy
z kilkunastominutowym zapasem. Na miejscu powitaliśmy się ze współprowadzącymi
- Patrycją i Hubertem, a następnie ustaliliśmy z nauczycielką biologii plan
wyjścia do parku Tołpy. Uczniowie byli już przez Anię i Patrycję zapoznani z
ideą bioindykacji, więc bez zbędnych ceregieli przeszliśmy nad staw w parku
Tołpy. Tam pokazaliśmy, jak mierzy się przejrzystość wody krążkiem Secchiego i
daliśmy co odważniejszym spróbować swoich sił w odnajdywaniu larw żyjących w
bentosie. Niestety nie mogliśmy wpuścić dzieci na środek stawu, zatem musiały
zadowolić się pobieraniem materiału z brzegu. Ograniczyło to wprawdzie liczbę
odnalezionych organizmów, wzmogło za to satysfakcję tych, którym się udało
wyłowić kilka larw jętek.
Po powrocie
do sali pokazaliśmy uczniom, jak mierzy się odczyn wody, a następnie
podzieliliśmy ich na grupy i przekazaliśmy materiał pobrany w Parku
Szczytnickim. Pierwszym ich zadaniem było postawienie hipotezy na temat stanu
czystości analizowanej wody. Przypomnieliśmy oczywiście, że hipoteza może być
błędna, daliśmy jednak pewne wskazówki co do tego, jakiej czystości można się
spodziewać - powiedzieliśmy kilka słów o lokalizacji akwenu i poprosiliśmy
uczniów o powąchanie próbki osadu dennego pachnącego świeżą wonią siarkowodoru,
ponadto podaliśmy zmierzoną przez nas przejrzystość. Po tym wprowadzeniu,
uczniowie zajęli się swoimi próbkami. W identyfikacji bioindykatorów pomogły im
przygotowane przez nas plansze i lupy. Dzieci wykazały się niemałym
zainteresowaniem, dopytywały o poszczególne organizmy. Naprawdę dobrze
poradziły sobie z zadaniami i w efekcie, po krótkim przypomnieniu podstawowych
zasad tolerancji ekologicznej, wszystkie grupy wyciągnęły wniosek o średniej
jakości wody stawowej z Parku Szczytnickiego. Należy tutaj zwrócić uwagę na
nieocenioną pomoc nauczycielki biologii, pani Jolanty Michalec, która
pomogła nam w zapanowaniu nad klasą, sama będąc żywo zainteresowana prowadzoną
przez nas lekcją. Podziękowania składamy także na ręce dyrekcji SP nr 84 za
zgodę na przeprowadzenie zajęć, pracownikom Katedry Ekologii, Biogeochemii i
Ochrony Środowiska za użyczenie krążka Secchiego oraz pracownikom Zakładu
Geologii Stosowanej, Geochemii i Gospodarki Środowiskiem za użyczenie pehametru.
*
Tak kończy
się ta opowieść o tajemniczym budynku i projekcie w nim wymyślonym. Pozostaje
mieć nadzieję, że jego wnętrza staną się inspiracją do następnych działań,
spotkań i przemyśleń. Co do obwodów elektrycznych - może to my jesteśmy
komputerami zamkniętymi w podziemiach jakiegoś Instytutu?
Na koniec kilka zdjęć z naszego projektu plus podziękowania od szkoły.
Autor artykułu: Filip Borkowski